piątek, 25 czerwca 2010

rise & shine.

...google.pl. Kunaman....oooo! Popatrz google sam podpowiada hasło kunamanogi w wyszukiwarce! Radio? radio. Blog. Blog?Jaki blog? Kunamanogi.blogspot.com - ostatni wpis - 7 mies. temu. Kochani, powracam. Witam ponownie tych, którzy postawili już krzyżyk na wrzucanych przeze mnie muzycznych wynalazkach i witam tych, którzy chcieliby owych wynalazków posmakować. 7 miesięcy to nie tak znowu długo. A może? Nowy FlyLo, nowa Erykah, nowi Rootsi, Sade, Gotan, De-Phazz i nawet nie sposób spamiętać co jeszcze przewinęło się przez mój dysk. Były też koncerty, były wałkowane w kółko piosenki i piosenunie . Wreszcie - kończąc mój przydługi wstęp, ale nie wypadało tak prosto z mostu - nowy rozdział w życiu, nowa radość, nowa energia i nowy zapał do smarowania na mojej malutkiej, acz zaniedbanej e-przestrzeni. Zatem aby tradycji stało się zadość - enjoy!


...Myślę drum'n'bass. Myślę - 170 bpm. Myślę - głębokie soczyste basy. Myślę - Hospital Records. Myślę - Good Looking. Myślę - UK. Jak zatem wpasować w to wszystko kraj, który owszem - frytki z majonezem, czekoladki, mule nawet, ale drum'n'bass? A jednak! Swego czasu, znudzona do granic możliwości wszystkim tym, co do poskakania oferował mi mój dysk, wybrałam się na wycieczkę w poszukiwaniu nowych dźwięków. Zupełnym przypadkiem trafiłam wówczas na set otagowany jako "dope dnb". Przyjrzawszy się bliżej trackliście, oczom mym ukazały się takie postaci jak Dedmau5, Chase & Status, Danny Byrd czy London Elektricity. Kto popełnił coś takiego? Mój dzisiejszy bohater - Netsky. Uroczy ten Belgijczyk odniósł tak niesamowity sukces w tak krótkim czasie, że nie warto nawet zagłębiać się we wczesne lata jego młodości. No bo po co sięgać czasów dzieciństwa, gdy wiemy że komuś udało się szturmem wejść w świat drumów z najwyższej półki, oczarować prestiżowy Hospital Records czy współpracować z DJ Hype czy Friction? Legenda głosi, że dorastający w małej wiosce w sercu Belgii Netsky, muzykę kochał od zawsze, zaś "na poważnie" zaczął zajmować się nią 4 lata wstecz. Ten początkujący wówczas producent, cierpliwie uświetniał swoje umiejętności, poszerzał wiedzę i wydawał coraz to lepsze produkcje. Padło na soczyste basy, ale umiejętnie połączone z odrobiną melancholii, spokoju, a czasem liquid funku. Wszystko to złożyło się na unikalny styl Netsky, który w końcu został zauważony przez takich wyjadaczy gatunku jak London Elektricity czy High Contrast. Od tamtego momentu już tylko z górki. Mówi się, że Netsky jest obecnie jednym z najbardziej obiecujących wykonawców i producentów drum'n'bass. Świadczyć o tym może chociażby nominacja w kategorii "best upcoming producer" na gali Drum + Bass Arena Award. Zwieńczeniem dobrej passy było podpisanie umowy z Hospital Records, wskutek której ukazała się debiutancka płyta Netsky. Ów prezentowany dziś przeze mnie album ukazał się na rynku niespełna 2 tygodnie temu, a zatytułowany jest również "Netsky". 13 smakowitych utworów, godzina i 4 minuty naprawdę dobrych nut. Są i połamane dźwięki w "Gravity", jest odrobina psychodeli w "The Magic Russian Bottle", wreszcie odrobina wytchnienia, wspomnianej już melancholii, wręcz relaksu i - przede wszystkim - pięknych wokali w "Endless Search" czy "Moving Witu U". Polecam gorąco godzinkę z drumikami z najwyższej półki, energetyczny zastrzyk w sam raz na ciepłe wakacyjne wieczory i afterki. Belgio - czekamy na więcej.

Enjoy!



P.S. Dla tych, którym spodobała się twórczość Netsky - TU znajdziecie link do wspomnianego przeze mnie setu "Netsky Studiomix August 2009" (D&B Arena Podcast mix). Wicked!


piątek, 20 listopada 2009

we love...

... hyperdub





fidget



mellow beats



! <3 style="text-align: justify;">P.S. Z racji chronicznego ostatnio braku weny dziś nie ma płyty i opisu i linku i dobrego słowa o tymże, są natomiast moje ostatnie muzyczne fascynacje/odkrycia/numery tygodnia/dobre numery po prostu. Poza tym, skoro już piszę, to pozwolę sobie na odrobinę prywaty. Wspomniana niegdyś przeze mnie audycja radiowa, to nie żadne czcze przechwałki, a audycja z krwi i kości (o ile może takowe posiadać), która na antenie radia szczecin.fm hula z, jak myślę, powodzeniem już trzeci tydzień. Nazwałam ją, a jakże, Kuna Ma Nogi, co by podtrzymać moje internetowe alter ego lub też, a może przede wszystkim poszerzyć kunowy projekt o prezentowanie muzycznych fascynacji w eterze. Wszelkie info, szczegóły oraz logo zaprojektowane przez szanownego rudego przyjaciela Hałabałę (żeby nie marudził, że znów pisząc o czymś bezpośrednio z nim związanym, zapomniałam o nim wspomnieć) zamieszczam poniżej i zapraszam w najbliższą niedzielę!

Kuna Ma Nogi

Wielce enigmatyczny tytuł dla mojej wielce relaksacyjnej audycji. Wymarzyłam sobie cotygodniowe prezentowanie najsmakowitszych kąsków z pogranicza takich nurtów jak chillout i downtempo. Żeby jednak nie było zbyt sennie, usłyszeć będzie można również dźwięki neo-soulowe, nu-jazzowe, okraszone odrobiną ambientu a nawet delikatnej elektroniki. Z założenia ma być to kompletny miszmasz tego, przy czym niedzielny relaks po ciężkim tygodniu wychodzi najlepiej. Ale miszmasz, który ma ręce i – przede wszystkim – nogi. Pojawią się artyści rodzimi i zagraniczni. Zagoszczą pościelowe klasyki, ale nie zabraknie też wykonawców mniej znanych i utworów z najdalszych zakątków świata. Prapremiery i klasyki. Dużo muzyki, mało słowa, dużo pozytywnych dźwięków plus nowości koncertowo – festiwalowe. Moje top listy, moje pasje, moje muzyczne fascynacje, moja pierwsza audycja. Wszystko to czeka na Was w każdą niedzielę od godziny 19 do 20.

SZCZECIN.FM
- 94,4 fm lub www.szczecin.fm


polecam się.

sobota, 31 października 2009

over the valley.

...14 osób. 14 talentów. 14 indywidualności. 14 fenomenów. 14 wirtuozów. Czy przy takiej liczbie gwiazd możliwy jest spójny, jednolity i zapierający dech w piersiach efekt? Pink Martini po raz kolejny udowadniają, że jak najbardziej tak. Prezentowany dziś przeze mnie album "Splendor In The Grass" to - znowu - fascynujący koktajl klasyki, lounge'u, jazzu i odrobiny dźwięków latynoskich. Czas najwyższy, bo od ostatniego, znakomicie przyjętego, albumu "Hey Eugene" minęły już dwa długie lata, a apetyt rósł. Co ciekawe, tytuł świeżego dzieła pochodzi od starego, amerykańskiego filmu z początku lat 60-tych, o tym samym tytule "Splendor In The Grass", co można przetłumaczyć jako "wiosenną bujność traw". Materiał ten od początku do końca znajdował się tylko w rękach muzyków Pink M. - produkcji podjął się lider i pianista tym samym, Thomas Lauderdale. A co o samym albumie? Muzycy zaserwowali nam tym razem trochę autorskich utworów, a trochę coverów. Choćby "Tuca Tuca" - popularny, słoneczny włoski song z lat 70-tych. Jest też odmienna nieco aranżacja utworu "Sing" z repertuaru The Carpenters. Zresztą sam lider, wspomniany już Thomas Lauderdale, nie kryje swoich inspiracji. Ba, twierdzi nawet, że "Splendor In The Grass" jest materiałem kompletnie odmiennym od tego, co mogliśmy usłyszeć dotychczas i "brzmi raczej jak popowe ballady rodem z lat 70-tych". Trochę jest tu również języków - usłyszymy angielski, włoski, francuski, hiszpański, a nawet...neapolitański. Nie można rzecz jasna zapomnieć o gościach - Chavela Vergas we własnej, 90-cio letniej osobie, członek The Dandy Warhols - Courtney Taylor-Taylor czy...amerykański dziennikarz radiowy Ari Shapiro! Słowem, atrakcji nie brakuje, ale albumowi absolutnie nie można zarzucić chaosu czy "przedobrzenia". Jest eklektyzm w rozsądnych proporcjach, zwroty akcji i kawał porządnej roboty. A wszystko to w charakterystycznym i , jak się okazuje, niepowtarzalnym stylu Pink Martini. Dla mnie jedna z lepszych pozycji jesieni, jeśli nie ostatnich miesięcy w ogóle.


P.S. Trochę prywaty. Za tydzień w niedzielę. 8 listopad. 19-20, 94,4 fm, Szczecin.fm. Audycję czas zacząć! Reszta szczegółów niebawem :)

sobota, 24 października 2009

soundspecies.

...postaci Gillesa Petersona po raz wtóry przedstawiać raczej nie muszę. Propagator muzyki we wszelkim tego słowa znaczeniu, muzyczny trendsetter, półbóg, właściciel prestiżowej wytwórni, a przy tym radiowiec i didżej. Uff. Już czwarta jesień z rzędu przynosi nam świeżą edycję autorskiej kompilacji Gillesa z serii Brownswood Bubblers. Seria ta jest ukłonem w stronę nowych i starych, ale wartych wg Gillesa uwagi artystów, których za pomocą serii Brownswood Bubblers chce promować wśród szerszej rzeszy odbiorców. Poprzednie trzy składanki utrzymywały się na bardzo wysokim poziomie. Czwarta część udowadnia, że wrodzony geniusz Gillesa nie daje szans na obniżenie lotów. Czternaście smakowitych, świeżych, nowych numerów zaklętych w magicznych 54 minutach. Klimat panuje tu raczej leniwy, choć bywają momenty podkręconego nieco tempa - ot, dosłownie szczyptą elektroniki czy bujającego hip hopu. Część artystów, takich jak Floating Points czy Kafka poznać można było już podczas Gillesowej audycji w BBC Radio 1 - Worldwide. Album serwuje też jednak porcję nowych brzmień i postaci, którym z pewnością warto przyjrzeć się bliżej. Co więcej można dodać - jedynie wyrazić radość z tego, że pan Peterson nie ustaje w poszukiwaniu nowych muzycznych zakątków, a co najważniejsze, wciąż chce się nimi dzielić. I chwała mu za to, bo Brownswood Bubblers Four, to kawał porządnej roboty i porządnej muzyki. I za to mu dziękuję.


P.S. Dobra wiadomość dla wielbicieli całej serii "Brownswood Bubblers" - Gilles Peterson wydał specjalny mixtape "Best of Bubblers Mixtape". Zawiera on najlepsze, według samego autora, utwory z poprzednich 3 serii plus kilka z najnowszego, czwartego albumu. Płyta dostępna jest na stronie wytwórni, a chętnych do jej nabycia zapraszam TU. A poniżej jedna z moch ulubionych perełek znalezionych wśród Brownswood'owych serii:



środa, 14 października 2009

g-stone book.

...na Petera Krudera i Richarda Dorfmeistera trafiłam zupełnym przypadkiem przy okazji jednej z setek składanek zapychających mój dysk, konkretniej którejś z serii ''lounge", "chillout", "lazy" czy tym podobne. Nie byłoby w tej historii nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że panowie urzekli mnie jednym ze znalezionych na owej składance numerów i postanowiłam zagłebić się w ich twórczość nieco bardziej. Z perspektywy czasu stwierdzam ponadto, że było to dobre posunięcie, bo dziś uważam się za nie lada fankę duetu. Sięgając korzeni ich bogatej biografii, nie da się nie zauważyć, że choć uroczy Austriacy nagrywają solowe materiały, to jednak największą sławę i przychylność słuchaczy przyniosły im wspólne utwory. Debiut producenckiej pary datuje się na początek lat 90-tych, a konkretnie rok 1993. Przebojem wdarli się na żądny nowości rynek muzyczny ep'ką "G-Stoned". Sam tytuł jest ukłonem w stronę wytwórni G-Stone Recordings, która utrwaliła ten ważki fakt na taśmie. Cóż więcej mogę powiedzieć - historia jakich wiele, epka spotkała się z (a jakże) ciepłym przyjęciem, rozpoczęła się kariera z "prawdziwego zdarzenia", sety, nagrania, goście, koncerty i pełne sale w klubach. Wśród niezliczonej liczby projektów sygnowanych nazwą Kruder&Dorfmeister, przewinęła się równie niezliczona liczba znakomitych gości na featuringach czy remiksach - od Depeche Mode przez Lamb po Roni Size. Nic nie dzieje się jednak bez przyczyny - poza, dziś dość oczywistym geniuszem, jeszcze jeden czynnik okazał się niezbędny, choćby w przekonaniu do siebie kręcących nosem mieszkańców Wysp. Bo kto w połowie lat 90-tych mógł dyktować trendy i mówić ludziom - to będzie coś, jeśli nie Gilles Peterson? Fakt maczania przez niego palców w karierze duetu zaowocował chociażby współpracą z takimi legendarnymi labelami jak Compost Records czy Ninja Tune, a może i olbrzymim sukcesem w ogóle...? Jakby nie patrzeć, Peter i Richard skazani zostali na sukces, a dobra passa trwa po dziś dzień. Po tym, nieco przydługim, wstępie przejdę więc do rzeczy, a właściwie do albumu, którym pragnę się dziś podzielić. Jak wspomniałam, poza wspólnymi projektami, Kruder & Dorfmeister pracują też osobno. I tak w przypadku tego drugiego mamy przyjemność obcować ze znakomitymi nagraniami wydawanymi we współpracy z Rupertem Huberem pod szyldem Tosca. Peter Kruder zaś zasłynął jako członek formacji Peace Orchestra oraz Voom:Voom. Jakby tego było mało, zdarza mu się raz na jakiś czas wydawać zupełnie autorskie rzeczy. Jedną z nich, choć może nie do końca można nazwać ją autorską, prezentuję dziś. Private Collection by Peter Kruder, to top 17 pana Petera zamknięte w jednym, eleganckim pudełku. Na składance znajdziemy takie perły jak Tom Waits, Talk Talk, Château Flight, utwór Peace Orchestry, a nawet Krudera&Dorfmeistera w duecie. Słowa-klucze, które przychodzą mi na myśl gdy mowa o K&F to, nieco już oklepane, powtarzane co posta, ale jednak ukochane, soul, dub, downtempo, trip-hop, lounge...I mogłabym tak dalej. Pan Kruder ujął w swej prywatnej kolekcji właściwie wszystko to, co charakteryzuje jego twórczość do spółki z kolegą. Nastrojowo, leniwie, tajemniczo, szybciej, wolniej, najlepiej. Więcej takich "prywatnych kolekcji". Poproszę. I polecam.




P.S. Nowości szczecińsko - festiwalowe. Bardzo ucieszyła mnie wiadomość o tym, że przyszłoroczna edycja Boogie Brain Festival odbędzie się na terenie...łasztowni! Perspektywa jeszcze większych gwiazd, jeszcze większego rozmachu i kilku scen, w dodatku w tak klimatycznym miejscu brzmi nader kusząco... O tym co jeszcze przygotowują organizatorzy przeczytacie TU.

piątek, 2 października 2009

real.

Francja. Hip Hop. Soul. Uptempo. Downtempo. Lounge. Piękne dźwięki. Słowa te zebrane w całość malują mi jedną tylko postać - DJ Cam. Ochrzczony niejednokrotnie mianem najwybitniejszego dj'a i producenta kraju wina, serów i Catherine Deneuve. Choć pewnie notka biograficzna większości choć odrobinę siedzących w tych muzycznych klimatach jest znana, to jednak napiszę słów kilka. Urodzony w połowie lat 70-tych muzyczny geniusz znany jest z powołania do życia wytwórni Street Jazz Records oraz wydania w niej rok później pierwszego longplay'u "Underground Vibes", od którego wszystko się zaczęło. Krytycy nie szczędzili słów zachwytu i oto narodziła się prawdziwa gwiazda, która ma się dobrze po dziś dzień. Zresztą w połowie lat 90-tych abstrakcyjny hip hop, trip hop, jazzowe wpływy, wszystko to stanowiło niesamowity powiew nowości i świeżości w świecie wciąż tonącym w 90's'owych densach i hip hopie. I tak lata mijają i oto pojawia się 20 (!) album utalentowaqnego muzyka, który przybierał różne oblicza. Były autorskie longlpaye, były featurungi, jak np. 2 świetne albumy Fillet Of Soul nagrane we współpracy z Tassel And Naturel, były GENIALNE składanki z serii "Lost & Found", instrumentale, DJ Cam Quartet i dużo jeszcze by pewnie wymieniać. Dziś prezentuję najświeższe dzieło pana Laurenta (bo tak się naprawdę nazywa) - "DJ Cam presents In Love Stories". Słucham dziś już po raz trzeci i cały czas czuję ten niesamowity...spokój. Jest błogo, delikatnie, relaksacyjnie, a całości dopełnia miły kobiecy wokal. Ukłon w stronę chilloutu i delikatnych, trochę jazzowych nut słychać właściwie na całym albumie. Cam nie kryje tu silnej inspiracji postacią Minnie Ripperton, co zresztą widać choćby po dedykacji jednego z utworów owej uroczej niewiaście. Jeśli chciałabym jednym słowem określić ten album, na myśl przychodzi mi tylko jedno - zapożyczone z angielskiego slangu ''laid back''. Laid-back ma następujące znaczenia: easygoing, mellow, laid-back - ( unhurried and relaxed ). Słowem, swobodny, na luzie, wyczilowany. I taki właśnie jest nowy DJ Cam. Dla mnie piątka z plusem. A plus za okładkę.



P.S. Trochę prywaty. Ale mogę sobie dziś na to pozwolić, bo oto 2 października mija rok od czasu pierwszego posta popełnionego na kunamanogi.blogspot.com :) Data ta również jest o tyle szczególne, że w tym dniu w zamierzchłych latach 80-tych urodził się mój owczy luby, tak więc drugi dzień miesiąca października świętować można podwójnie. Czego dziś nie omieszkam uczynić. Ale do Kuny wracając, niby tylko rok, ale jakże intensywny. Przez 12 minionych miesięcy, pisałam notki, wklejałam płyty, polecałam, chwaliłam, zachęcałam, pozdrawiałam, jarałam się, smuciłam, odliczałam i sama nie wiem co jeszcze, a wszystko to rzecz jasna z przemienną intensywnością. Robiąc dziś mały bilansik, sama siebie zaskoczyłam ilością pozytywnych aspektów wynikających z założenia tego bloga. Miło było dowiadywać się o istnieniu kolejnych czytelników, słuchać pochwał, słyszeć polecenia, miło było znajdować linki do Kuny w najdalszych , a często nieoczekiwanych zakątkach internetu. Wiele dobrego z tego wynikło - choćby pisanie recenzji płytowych na nutę.pl, choćby odwaga do zakręcenia się wokół autorskiej aucyji na antenie szczecin.fm, którą mam nadzieję do końca tego miesiąca rozpocząć, choćby wszystkie miłe słowa, podlinkowywanie i wyrazy uznania, z którymi przez ostatni rok się spotkałam. Nie spoczywam jednak na laurach. Cieszą mnie komplementy i dziękuję tym, którzy zaglądają, ściągają, jarają się i polecają dalej. A tym samym obiecuję nie ustawać w prezentowaniu co ciekawszych muzycznych smaczków. Bo chyba warto :) A tym optymistycznym akcentem pozwolę sobie na dziś zakończyć :



poniedziałek, 21 września 2009

diamond in the dark.

...wiele razy zastanawiałam się - na czym właściwie polega fenomen płyt sygnowanych tymi dwoma magicznymi słowami - Hotel Costes. Czy chodzi o tę odrobinę luksusu, którą każdy słuchacz niezależnie od swego statusu materialnego może poczuć? Czy chodzi o legendę? Prestiż? A może po prostu o gwarancję niezmiennie od lat dobrej muzyki zamkniętej w jednym, eleganckim pudełku? O cokolwiek by nie chodziło, to z radością prezentuję 12 już część tej niesamowitej serii, jak zwykle skompilowaną przez Stephane'a Pompougnac. Ten - dziś już 41 letni didżej, to swoista legenda francuskiej sceny muzycznej. Był wieloletnim rezydentem legendarnego klubu Bains Douches, gdzie jego talent został dostrzeżony przez właściciela jednego z ekskluzywnych hoteli. Od tego tak naprawdę się zaczęło. Okazało się bowiem, że panów łączy wspólna muzyczna pasja, owocem czego są dziesiątki acid-jazzowych kompilacji granych również na żywo w najdalszych zakątkach świata. Stephane Pompougnac jest także jednym z ulubieńców gwiazd - to właśnie jego zaprasza się na otwarcia, premiery, prywatne ekskluzywne przyjęcia i imprezy. Dzięki swojej ciężkiej, długoletniej pracy może się cieszyć nie lada szacunkiem i mianem specjalisty od najlepszych dźwięków. Geniusz Stephane usłyszeć można doskonale właśnie na każdej z prezentowanej dziś przeze mnie kompilacji Hotel Costes. Nazwa istotnie pochodzi od hotelu, a dokładnie luksusowego przybytku usytuowanego w sercu Paryża. Oprócz miejsc noclegowych, Hotel Costes dysponuje także barem i restauracją dzięki którym zyskał miano jednego z najlepszych lokali muzycznych na świecie. To właśnie właściciele tego hotelu jako pierwsi wpadli na pomysł wydawania własnych limitowanych płyt z muzyką. Z powodzeniem dzieje się to już ponad 10 lat, a o najwyższą jakość dba właśnie pan Pompougnac. Każde wydawnictwo to niesamowita mieszanka elektroniki w paryskim wydaniu - jest modnie, seksownie, ekskluzywnie, ale niespiesznie i ze smakiem. Dominuje tu nu-jazz i downtempo, choć zdarzają się również mocniejsze elektroniczne uderzenia. Do tej pory wyszło 12 płyt sygnowanych elegancją Hotelu Costes i geniuszem Stephane oraz podsumowujący dotychczasowy dorobek album "The Best Of...". Cóż więcej mogłabym rzec - chyba już tylko tyle, że Stephane po raz kolejny udowodnił, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu, a samo wydawnictwo z roku na rok ma się coraz lepiej. Ale to byłoby nudne. Dlatego też, dołączając poniżej tracklistę, gorąco zachęcam do posłuchania i zapewnienia naszym zmysłom chwili relaksu z najwyższej półki .

01.Unforscene - Alright
02.General Elektriks - Raid The Radio
03.Stephane Pompougnac - Latin Cha Cha
04.Normalites - Pink Skyscraper
05.Natural Self - In The Morning (Version)
06.Tafubar – The Wicked Thoughts Of You (Pete Phunk Afternoon Rhod
07.Afterlife And Pete Gooding Present No Logo - How Many More Yes
08.Damian Lazarus - Diamond In The Dark
09.Malik Alary Feat. Manu D - I Have To Run Away
10.Massivan - 2 B @ 1 With The World
11.The Revolution, Cameron Mcvey & Stan Kybert - You WouldnÆt Wan
12.Charles Schillings Featuring Juanita Grande - One On One
13.Ben Westbeech - Get Closer
14.Dj Vadim - Beijos
15.Sei A - Ether
16.Despina Ricci - Plage Ensoleillee



P.S. Recent addictions. Piękne. Piękne. Piękne.




poniedziałek, 7 września 2009

wonderful place.

"...sorry that we took so long, you probably thought we forgot your song... It makes us smile just so, you know, to see you eyes at our shows..."

Tak rozpoczyna się jeden z utworów bandu, który kocham nad życie i miałam okazję w owym życiu pierwszy raz usłyszeć na żywo w minioną sobotę. Na koncert N.E.R.D., bo o tym mowa czekałam lat wiele i długo za długo, ale jak już nie raz i nie dwa na Kunie wspominałam, panowie zaszczycili swoją obecnością nasz kraj z okazji drugiej edycji Orange Warsaw Festival. W tym momencie utknęłam, bo siedzące we mnie emocje są nadal tak silne, że nie bardzo wiem jak przelać je na klawiaturę. Zacznę może od samego eventu. Kolosalna różnica w porównaniu z zeszłorocznym debiutem festiwalu. O ile rok temu na koncert Wyclefa czy Apollo 440 poszłam z czystej ciekawości, o tyle tegoroczny line up szczerze mnie zaskoczył, zadzwiwił i sprawił, że od kwietnia w zasadzie nie przestawałam o tym myśleć. Poza takimi gwiazdami światowego formatu jak wspomniani N.E.R.D. oraz Groove Armada, Calvin Harris, Razorlight czy MGMT, Orange zaskoczył w tym roku dużo większym obszarem zajmując niemal cały Plac Defilad. Przyczyniło się do tego w dużej mierze powstanie drugiej sceny ''Young Stage'', gdzie gościł np. wspomniany Calvin Harris. Poza tym, zdaje się że organizatorom Orange Warsaw Festival przyświecała podobna idea co organizatorom naszego rodzimego Boogie Brain - rzecz w tym by stworzyć długofalowe zjawisko i szerokim przekroju atrakcji, nie tylko same koncerty. I tak edycja numer 2 prócz występów przyniosła również takie urozmaicenia jak darmowe seanse filmowe czy uliczne spektakle, tak by zabawa trwała cały dzień. Przechodząc do sedna, którym niezmiennie pozostaje muzyka, muszę się przyznać, że w tym roku nastawiłam się tylko i wyłącznie na Pharrella. Ciekawa byłam co prawda również jak poradzi sobie Calvin, ale połowa jego koncertu przypadała na początek Nerdów - grzane miejsce pod sceną przepadłoby więc bezpowrotnie. W dziki tłum ku scenie wkroczyliśmy już w połowie poprzedzającego Nerdy występu Crystal Method, który szczerze mówiąc nie tylko mnie nie zachwycił, ale i drażnił. Nie wiem czy była to kwestia nastawienia i zniecierpliwienia czy grali dla mnie po prostu za surowo, ale muzycznie nie podobało mi się kompletnie. Półgodzinna przerwa między koncertami przyprawiła mnie niemalże o atak serca i wyjście z siebie, gdyż jak powszechnie wiadomo cierpliwość od lat pozostaje u mnie materiałem deficytowym. Napięcie wzrastało gdy pojawiali sie kolejni muzycy i technicy, dwie perkusje i reszta instrumentów. Ale w końcu mija ustalona godzina, światło gaśnie i oto pojawia się ON. Pisk dziewcząt, grad staników lecący w stronę sceny, istny szał, który ja oniemiała z wrażenia oglądam z odległości dwóch metrów od sceny! Sam koncert genialny, przekrój ''najsłynniejszych'' utworów z naciskiem na numery z ostatniego albumu. Radość ma osiągneła zenitu gdy Pharrell zaśpiewał pierwszą zwrotkę ''Run To The Sun''. Ciężko jest mi opisać słowami co działo się na scenie - chłopaki pod koniec rzucali w publiczność plażowe piłki, publiczność rzucała staniki, emocje sięgały zenitu gdy Pharrell ochoczo zapraszał na scenę dziewczęta. Cóż więcej można rzec - fantastyczni muzycy, profesjonaliści z niespotykanie fajnym kontaktem z publicznością, pomysłami i po prostu wszystkim tym, co składa się na dobre show. Minusy? Wejście na scenę panów z Afromental (lans), którz chyba zapomnieli z niej zejść, a Łozo chyba przez chwilę uwierzył, że jest drugim Pharrellem. Niedoczekanie. Poza tym, sprawdziło się coś o czym mówiłam od samego początku - festiwal ten ZDECYDOWANIE powinien być płatny. Ogromn osób totalnie przypadkowych, chamów, bydła i ludzi, ktorzy pewnie przyszli nie znając nawet artystów ''ale w mieście coś się dzieje to pójdę zobaczyć'', robiących przysłowiową ''wiochę'' i zabierających miejsce był ogrom. Zapewne nie tylko ja, ale i cała rzesza innych oddanych fanów zapłaciłaby niemałe pieniądze by posłuchać i obejrzeć koncert w odrobinę choć bardziej kulturalnej atmosferze. Bowiem moje widoczne do dziś siniaki, zerwana torebka i kilka innych uszczerbków nie są przyjemne, a odbiór muzyczny dość mocno zakłócają latające koło twarzy ręce, łokcie, uszczypinięcia i niesamowity, obrzydliwy, dziki tłok. Pozostał mi również niesamowity niedosyt spowodowany tym, że przez panujący chaos nie pamiętam w sumie wielu rzeczy z tego koncertu. Mam bowiem ten sam syndrom, który zauważyłam u siebie po koncercie Eryki Badu czy Jay-Z. Jestem bowiem tak zaaferowana samym BYCIEM tam i patrzeniem na daną postać jak na boga, że sama nie mogę uwierzyć w swoje szczęście i później...nic nie pamiętam! Czekać tylko aż chłopaki znów pojawią się w Europie, zawijam kiecę i lecę. Tyle minusów, które jednak nie przesłaniają niezaprzeczalnych plusów. Nie będzie więc opisu festiwalu, bo tak naprawdę całym tym festiwalem były dla mnie Nerdy. Obiecałam zdjęcia i filmy, ale przysięgam, że tłok był tak ogromny,że nie dałam rady nawet wyciągnąć aparatu z przyciśnietej do kogos własnej torebki. Pozostał mi również niesamowity niedosyt spowodowany tym, że przez panujący chaos nie pamiętam w sumie wielu rzeczy z tego koncertu. Ale wiecie co? Warto było.



P.S. Żeby nie było że tym razem są tylko moje wywody. Świetna płyta, która akurat dziś, w sam raz na poweekendowe ochłonięcie wpadła mi w ręce. Quincy Jointz (nie mylić z Jones'em). Od wielu lat didżej i pan z radiowej rozgłośni. Dziś prezentuję kolejny autorski materiał uroczego Niemca. Duszopozywywny breakbeat plus funk plus downtempowe elementy. Dla cierpiących na nienawiść do poniedziałku lub cierpiących na nadmiar wrażeń. Polecam!



P.S. 2. Na deser świeżutki singiel The Roots z mającej pojawić się niebawem nowej płyty. Brzmi całkiem przyjemnie. "How I Got Over" do zassania TUTAJ.


czwartek, 3 września 2009

orange

...przerwa techniczna do-po-niedzieli, z okazji, że weekend spędzę w stolicy w towarzystwie :









stay tuned!

P.S. Pharreeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeell !!!!!!!!!!!!!!! musiałam.

piątek, 28 sierpnia 2009

hit that jive, jack

...jakiś czas temu natknęłam się na przedziwną kolaborację (?) w składzie Nat King Cole i...The Roots. Przedziwna jest rzecz jasna tylko jak na to spojrzeć z zewnątrz, bowiem numer ''Walkin' My Baby Home'' bardzo, bardzo mi się spodobał i do dziś bywa gościem na mej playliście. Parę miesięcy po tym wydarzeniu, oto mam odpowiedź na moją muzyczną zagadkę. Sprawczynią zamieszania jest córka zmarłego geniusza - Carole Cole. Rzecz w tym, że w dzisiejszych czasach wielu artystów porywa się na coverowanie starych, dobrych, sprawdzonych a nawet legendarnych utworów - z różnym jak wiemy skutkiem, bo zdarzają się takie gnioty, że tylko wieloletni słuchacze vivy mogą je zdzierżyć. I fajnie. Ale gdyby tak zająć się kimś nazywanym mianem ''króla'', jednak nie tak banalnym jak Michael Jackson? Odpowiedź na to pytanie postanowiła znaleźć wspomniana już wyżej córka absolutnego muzycznego geniusza Nat King Cole'a. Ten wybitny jazzowy pianista i piosenkarz zmarł (niestety zbyt wcześnie) w roku 1965, jednak któż z nas nie zna takich szlagierów jak ''Unforgettable'' czy ''When I fall in love''...? Z wydatną pomocą wielu muzyków, Carole postanowiła utworzyć projekt ''Re:generations'', który miał na celu połączenie dwóch światów - świata ciepłego, okraszonego charakterystycznym głosem Nat'a jazzu lat 50 i świata nowoczesnych brzmień, elektronicznych zabiegów i wokali czy melorecytacji. Możliwości były również dwie - albo kompletny niewypał albo wielki sukces. Jak można przewidzieć, skończyło się na tym drugim, ku uciesze pełnej obaw Carole. Jakże jednak mogło skończyć się inaczej, gdy do współpracy zaprosiła ona takich ludzi jak wspomiani juz The Roots, TV On The Radio, swoją przyrodnią siostrę Natalie Cole, Damiana Marley'a i wiele, wiele innych wybitnych muzyków, którzy ze swojego zadania wywiązali się iście śpiewająco. Jako że zazwyczaj nie jestem zbytnią zwolenniczką coverów, muszę przyznać że ten album bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Z nieskrywaną przyjemnością słuchałam go od początku do końca i z każdym kolejnym utworem coraz bardziej mi się podobał. Ciepły, głęboki, fantastyczny głos Nat'a (podobno aby utrzymać swoją niesamowitą barwę palił on trzy paczki papierosów dziennie) połączony jest z tą bardziej nowoczesną stroną nienachalnie i bardzo spójnie. Niektóre utwory pełnią funkcje sampli, niektóre zaś wykorzystane są niemal w całości. ''Re:generations'' z całą pewnością nie rozczaruje wiernych fanów Nat King Cole'a, gdyż zrobiony jest po prostu perfekcyjnie i zaskoczy raczej powiewem świeżości niż muzyczną kakofonią. Tych zaś, którzy nie do końca orientują się w jazzie z tamtych lat z pewnością urzeknie i zachęci do dalszych wycieczek w tę stronę. Do czego gorąco, z głebi serca namawiam.